Ładujemy się na pokład i jako jedni z nielicznych nie kryjemy się w pokładowej kawiarence, ale zaopatrzeni w aparat i kurtki przeciwdeszczowe czekamy na smakowite widoczki. W końcu zobaczymy prawdziwe fiordy!
Pogoda nie taka, jaką byśmy chcieli - rejs nie zaowocuje żadną opalenizną. Dużo mgły i chmur.
Z głośnika wita nas przewodnik, który w kilku językach dokładnie opisuje wszystko w co wpływamy. Wokół sporo Japończyków wypstrykujących całe klisze. Tym razem jest to jak najbardziej zrozumiałe-sami pstrykamy co chwilkę nowe zdjęcia.
Mijamy wodospad Siedem Sióstr(zdj. 4) i skałę wyżłobioną w kształt twarzy ludzkiej(zdj. 6).
Nasz one-way-ticket doprowadza nas do miasteczka Geiranger, które wtopione w fiordy, zdaje się żyć tylko z turystów. Jest tu kilka sklepów z pamiątkami, hotel, parę restauracji i pole kempingowe.
Postanawiamy, korzystając z prawa Allemansretten, rozbić namiot w ustronnym i niepłatnym miejscu.
Rano wita nas widok pasącego się gdzieś w pobliżu namiotu konia - szok dla nas mieszczuchów, nieprzyzwyczajonych do częstych kontaktów z naturą.
Pogoda nam dopisuje, więc docieramy do „główniejszej” drogi i próbujemy złapać jakiś transport. Mamy utrudnione zadanie - sami miejscowi kierowcy bądź turyści wypoczywający w miasteczku.
Kiedy urządzamy sobie małą przerwę(zdj. 11), zatrzymuje się przy nas miejscowy, nie znający angielskiego staruszek. Próbujemy dogadać się na migi, i wychodzi na to że podrzuci nas do Grotli(37 km) Korzystamy z tej szansy i pakujemy się do auta.
Okazuje się że jednak się nie dogadaliśmy - zostajemy wysadzeni kilka kilometrów dalej, przy punkcie widokowym. Z góry rozciąga się piękny widok na trasę, którą dzień wcześniej pokonaliśmy promem. Dobrze że facet nie jechał do Grotli-wtedy pewnie by się nie zatrzymał w tym miejscu, a my stracilibyśmy szansę zobaczenia Geirangerfjordu z innej perspektywy(zdj. 12)
Kciuki w górę i próbujemy przedostać się dalej…